Bohaterowie „Ptaszyny” Dezso Kosztolanyi’ego nie są spektakularnie tragiczni. Zdają się być pozbawieni nadziei, sensu w swoim codziennym istnieniu. I być może właśnie z tego powodu ich tragizm jest jeszcze dotkliwszy.
Lekarz, prawnik, dziennikarz miejscowej gazety, żony i kochanki, prowincjonalne aktorki i marni aktorzy… zlewają się z szarą plamą XIX-wiecznego węgierskiego miasteczka, gdzie chadza się zawsze o tych samych godzinach, tymi samymi ścieżkami. I zdaje się na pierwszy rzut oka, że są szczęśliwi, że wystarcza im bezpieczna, utkana ze złudzeń iluzja rzeczywistości.
Kiedy Ptaszyna – trzydziestopięcioletnia córka państwa Vajkayów - wyjedzie na tydzień do wujostwa, w pozornie szczęśliwym i uporządkowanym świecie małomiasteczkowej rodziny zatrzęsie się ziemia. I światłu dnia ukażą się skrywane do te pory rysy i nadtłuczenia kryształowej miłości między rodzicami a córką.
Nagle okaże się, że Akacjusz był członkiem Klubu Lampartów! Bywał w towarzystwie!
Nagle okaże się, że Antonina grywała na fortepianie! Lubiła teatr!
I nagle okaże się, że wciąż jeszcze mogliby poczuć przyjemność dnia codziennego… z głośnego śmiechu w teatrze, z kupna nowej torebki, ze smakowania potraw doprawionych aromatycznymi przyprawami…
Mogliby posmakować nieznanego, przypomnieć sobie dawno zapomniane przyjemności.
A jednak nawet przed sobą skrywają tę wstydliwą prawdę, że wciąż jeszcze jest w nich odrobina życia, ciekawości, chęci.
I skrywają przed sobą, że uwiera im życie, w jakim przyszło im budzić się i zasypiać każdego dnia.
Bo nawet względem siebie wciąż są jedynie mamą i tatą. I nie ma co się łudzić, to nie dziecko, które stało się niepostrzeżenie trzydziestopięcioletnią starą panną, wtłoczyło ich w te ramy.
Może i Ptaszyna jest brzydka, być może nawet mało inteligentna (w co można wątpić sądząc po niektórych fragmentach powieści), ale z pewności, wbrew pierwszemu wrażeniu, to właśnie ona ze wszystkich powieściowych bohaterów ma jeszcze szansę uciec.
Póki co kocha rodziców bezgranicznie, winna im poświęcenie za ich dobroć, póki co, w jedyny znany sobie sposób stara się ich uszczęśliwić. A Akacjusz i Antonina niezmiennie grają swoje role szczęśliwych, kochających rodziców.
I tak się przemęczą pewnie jeszcze parę lat, może odrobinę więcej. Jeszcze wiele nocy Ptaszyna wciskając twarz w poduszkę będzie połykać łzy i modlić się do Przenajświętszej Panienki. A jednak, choć teraz jeszcze jest przerażona, choć drży myśląc:
"Za rok będzie miała trzydzieści sześć lat. A ile za dziesięć lat? A ile za następne dziesięć? Ojciec ma teraz pięćdziesiąt dziewięć lat, matka pięćdziesiąt siedem. Minie dziesięć lat, może nawet mniej i rodzice poumierają. Co to będzie, Matko Najświętsza, co to będzie?"
to gdzieś w tej postaci tli się gotowość do zmiany.
Jeszcze ją więzi miłość i strach. Ale gdzieś tam w głębi jej duszy mieszają się te uczucia coraz wyraźniej z buntem i sprzeciwem.
I odwrotnie niż w przypadku jej rodziców, gdzie dopiero po sporej dawce alkoholu, późną nocą odważy się Akacjusz wypowiedzieć na głos dręczące go myśli, wyrzuty sumienia i szybko został uciszony przez żonę, Ptaszyna umiałaby żyć bez nich, a oni bez raczej zagubiliby się w przerażeniu i niezrozumieniu własnych uczuć.
Bo w ich pojęciu pozwolić Ptaszynie odfrunąć, pozwolić zmierzyć się z porażkami i trudami życia, przyznać, że chcieliby wieść inne życie niż dotąd, równym by było zdrady i poczucia niespełnienia rodzicielskiego obowiązku pełnej miłości i oddania. Przez to właśnie kochają ją i nienawidzą. I ta mieszkanka uczuć drażni ich i nie daje spokoju. Gdzieś się podczas lektury czai okrutna myśl, że sami są jednak sobie winni…
A skoro już przy osądach… niech nie zwiedzie obraz pozornego spokoju i bujności życia w miasteczku. Co z tego, że cała reszta mieszkańców zajada się kluseczkami z wanilią? Co z tego, że oglądają marne sztuki miejscowego teatru i śmieją się w głos w restauracji? Co z tego, że należą do elitarnego Klubu Lampartów… Prawda jest taka, że największą ich przyjemnością i cnotą jest upić się do nieprzytomności. Przykry to obraz egzystencji, bo na miano życia w zasadzie nie zasługuje. Przykry i dotkliwy. W rozważnym czytelniku pozostawia silną potrzebę buntu. Warto więc przeczytać „Ptaszynę”, by w odpowiedniej chwili pozwolić się wyrzucić z gniazda i pofrunąć na własnych skrzydłach.
Dezsõ Kosztolányi, Ptaszyna, przeł. Andrzej Sieroszewski, przedmowa: Péter Esterházy, Wyd. W.A.B., Warszawa 2011.
Urszula Witkowska